jak daleko nogi poniosą...

jak daleko nogi poniosą...

poniedziałek, 30 listopada 2015

Krótki filmik o Maratonie Komandosa

http://wp.tv/i,to-najtrudniejszy-maraton-w-polsce-wystartowalo-ponad-500-uczestnikow,mid,1828348,cid,4051,klip.html?ticaid=616097

No excuses - Wielki Szlem zdobyty:)

Czas nadrobić blogowe zaległości. Ponieważ na relacje z XIX Biegu o Nóż Komandosa zabrakło mi weny, postanowiłam napisać jedną dużą relację ze zdobycia Wielkiego Lublinieckiego Szlema Biegowego. 
Sezon biegowy uważam za zamknięty, natomiast sezon na gorącą herbatkę i kocyk oficjalnie uważam za otwarty:) nie tylko ze względu na pogodę, ale przede wszystkim ze względu na regenerację po XII MK.

Po październikowym BONK-u i zdartych piętach postanowiłam zainwestować w nowe buty. Ale od początku. W tym roku trasa Biegu o Nóż Komandosa nie była zbyt łatwa. Podobnie jak dwa lata temu i tym razem podbieg pod "górę śmierci" trzeba było pokonać dwa razy. "Góra śmierci" to nic innego jak piaszczysty dość stromy podbieg, który daje nieźle popalić. To trochę jak bieganie po wydmach - chcesz szybciej pobiec do przodu a tu nogi robią krok do tyłu. Poza tym trasa nie była większym zaskoczeniem. Nie do końca byłam zadowolona z wyniku, jednak pobiegłam na miarę swoich możliwości tego dnia. Z roku na rok startujących jest coraz więcej, więc i konkurencja jest większa. Czasami jest tak, że mimo lepszego czasu i tak zajmujesz dalszą pozycję niż w poprzedniej edycji biegu. Ale przecież "celem nie jest bycie lepszym od kogoś innego, lecz bycie lepszym od tego, kim samemu było się wcześniej". 

przygotowania do startu
Ostatecznie udało mi się pokonać 5km trasę w czasie 00:37:18 co dało mi 36 miejsce (na 58) oraz 1 miejsce w swojej kategorii mundurowej wśród kobiet. Nie obyło się jednak bez ran bajowych. Kochane Magnumki po raz kolejny dały mi popalić i to nawet na tak krótkiej trasie. Co prawda nie nabawiłam się ran jak po poprzedniej edycji Maratonu Komandosa, jednak do auta doszłam w samych skarpetach...
Daleko jeszcze?
Podziękowania dla Beblaka, który występował w podwójnej roli - osobistego szofera oraz fotografa (dzięki Ci za dobrze wyposażoną apteczkę - zapomniałam Ci odkupić opatrunki;P )

Zajęcia praktyczne z KPP
Po "zaliczeniu" Biegu o Nóż Komandosa (który jest jednocześnie Mistrzostwami Polski Służb Mundurowych w Crossie) do zdobycia Wielkiego Szlema pozostał tylko jeden bieg - Maraton Komandosa.
Przede wszystkim postanowiłam zainwestować w wygodne buty. A ponieważ "heroes wear haix" wybór padł na haix'y sportowo-taktyczne. Już po pierwszym założeniu wiedziałam, że zdadzą examin. Co prawda po 42km nabawiłam się odcisków na palcach, ale po takim dystansie i mając takie żwirki i muchomorki jak ja, można się nabawić odcisków nawet w wygodnych kapciach;) 
Kolejnym wyzwaniem był plecak - jak tu się spakować i W CO, żeby obowiązkowy ciężar 10kg na całej trasie biegu nie bardzo uprzykrzał samego biegu. Ostatecznie jednak postanowiłam spakować się w plecak, który towarzyszył mi w poprzednich edycjach MK. Z tym, że tym razem postanowiłam go podciągnąć na szelkach tak, aby był wyżej na plecach - dzięki temu pas biodrowy nie uciskał i nie "odcinał" mi nogi. Przydały się także treningi siłowe - dzięki wzmocnieniu mięśni barków oraz pleców ciężar wydawał się być zdecydowanie lżejszy, niż rok temu (chociaż w tym roku waga plecaka na starcie wynosiła 12,5kg, a na mecie 11kg - w roku poprzednim na starcie również ok.12kg ale na mecie już regulaminowe 10kg z hakiem). 
Stojąc na linii startu miałam dwa cichutkie marzenia - po pierwsze pokonać pierwsze okrążenie w czasie poniżej 3godzin i drugie ukończyć maraton poniżej 6godzin. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, ale nie miałam nic do stracenia. 

gdzieś na trasie
Kryzys przyszedł już na pierwszym okrążeniu. Utrzymanie dobrego tempa nie było łatwe, a ukończenie pierwszego okrążenia to dopiero połowa sukcesu. Musiałam tak rozłożyć siły żeby starczyły do końca maratonu. Około połowy pierwszego okrążenia zaczęły dokuczać mi biodra i byłam pełna obaw czy dam radę utrzymać tempo. Wiedziałam jednak, że najbliżsi trzymają za mnie kciuki:) Zupełnie nie zwracałam uwagi na czas oraz kilometraż - po 12 kilometrze nagle pojawiła się przede mną tabliczka z 14km. W jakiś sposób to też dopingowało. Jednak największym motywatorem była gorąca herbata na półmetku. 21kilometrów udało mi się pokonać w czasie 02:56:39. Radość ze złamania bariery 3h uwolniła endorfinki. Po krótkiej przerwie byłam gotowa na pokonanie drugiego okrążenia. Po przerwie przestały dokuczać biodra co jeszcze bardziej mnie zmotywowało do wysiłku. 


please wait - energy loading

Niestety na drugim okrążeniu "odezwało się" lewe kolano. Zignorowałam je na ile mogłam - szkoda by było odpaść tak blisko mety, z drugiej strony bariera 6godzin bardzo kusiła. Około 38kilometra zupełnie znikąd pojawiły się koło mnie 3rywalki. Dwie byłam w stanie utrzymać na dystans, jednak Rosjance musiałam ustąpić miejsca. Ostatecznie bariery 6godzin nie udało mi się złamać. Mimo wszystko jestem bardzo zadowolona ze startu. Przede wszystkim po kryzysie na pierwszym okrążeniu, drugie kółko wydawało się banalne - pokonanie 21km w mniej niż 3h dawało komfort psychiczny - na pokonanie kolejnych 21km miałam aż 4godziny! Na metę wbiegłam po 6godzinach i 12minutach co dało mi 422 miejsce w kategorii OPEN i 31miejsce wśród KOBIET. W swojej kategorii mundurowej (straż pożarna) OPEN  zajęłam 15 pozycję i jednocześnie - jako jedyna kobieta strażak - 1 w swojej kategorii mundurowej wśród kobiet.

pamiątkowe zdjęcie po dekoracji
Podziękowania dla wszystkich, którzy mnie wspierali i we mnie wierzyli oraz dla Ghost'a za motywację na trasie:)

Gratulacje dla wszystkich, którzy ukończyli Maraton Komandosa, a w szczególności dla mojego brata, który ze względu na kontuzję dał mi w tym roku fory;) teraz tylko trzeba doprowadzić kolano i achillesa do porządku i można wracać do treningów:)

medal za ukończenie 12MK, trofeum za 1msc w kat.mundurowej i trofeum za Wielkiego Szlema:)

środa, 30 września 2015

Duża, mała stopa - czyli Księciunio i Słoneczko na szlakach

Góry moje góry... to chyba jedyne miejsce na ziemi, gdzie czuję się jak w domu, a nawet lepiej niż w domu - bo jadąc w góry wszystkie obowiązki i problemy zostawiam w domu. Góry to miejsce, gdzie ładuję akumulatory, gdzie nie myślę o problemach, obowiązkach i gdzie odnajduję równowagę duchową. TAM się po prostu inaczej myśli, albo raczej się nie myśli, tam się przeżywa.
Tym razem propozycja wyjazdu w polskie Tatry padła ze strony Krzyśka. Plan był ambitny - cztero-, pięciodniowy wypad w Tatry - wejście na Giewont, Rysy, potem z Kasprowego na Świnicę, Zawrat i Orla Perć. Trudno było się na to nie skusić.
Ponieważ termin wyjazdu trochę się pozmieniał, a co się planuje nie zawsze wychodzi, w związku z tym można powiedzieć, że tegoroczny wyjazd był wielką improwizacją.
Dla Krzyśka był to pierwszy wypad w Tatry, więc trzeba było go zaopatrzyć w sprzęt, a zakupy z nim to prawdziwa przeprawa. W ciągu jednego dnia zakupów udało nam się kupić (!) buty i plecak (który i tak ostatecznie został wymieniony na inny). To i tak sukces biorąc pod uwagę Krzyśka sposób robienia zakupów - a wygląda to mniej więcej tak:
K: który?
E: ten jest praktyczny
K: ale ten jest czerwony
E: ale ten ma lepszy system nośny
K: ale ten jest czerwony... :P
Tak czy inaczej nie było wcale tak źle - po dwóch/trzech wypadach do sklepów sportowych mieliśmy już wszystko co niezbędne.
Miałam "małe" obawy jak nowicjusz poradzi sobie na szlaku, tym bardziej, że od razu planował uderzyć na dach Polski. Muszę jednak przyznać, że okazał się dobrym towarzyszem. Co się działo w jego głowie, nie mam pojęcia, ale miał jasno określone cele i odpowiednie nastawienie (a przede wszystkim nie marudził).

Pierwszy dzień to aklimatyzacja na Giewoncie. Krzysiek upierał się na Rysy, ale udało mi się go namówić, żeby w pierwszej kolejności uderzyć na "coś mniejszego".
Pogoda trochę spłatała nam figla. Plan był prosty - wyjść na szlak ok 4 rano i wejść na Giewont zanim turyści zdążą wstać. Niestety w nocy zaczęło dość mocno wiać, co zniechęcało do wyjścia w góry. Podjęliśmy jednak decyzję, że spróbujemy wejść na szczyt, ewentualnie zawrócimy jeśli będzie załamanie pogody. Ruszyliśmy z godzinnym opóźnieniem, co wcale nie było takie złe. Po pierwsze trochę mniej wiało, po drugie było już widno. Wybraliśmy niebieski szlak prowadzący z Kalatówek. Początkowo łatwe podejście zamienia się z czasem w kamienne schody, które ciągną się w nieskończoność. Nie ma to dla mnie większego znaczenia. Każde wyjście w góry jest dla mnie odpoczynkiem, oczyszczaniem umysłu i ładowaniem akumulatorów. Tym razem jednak wejście i zejście dało mi trochę popalić. Po nieprzespanej nocy i jakby nie było wysiłku, po dotarciu na pole namiotowe po prostu zgasłam.

Na górze wiało tak mocno, że trudno było oddychać, jednak i tak było warto wejść na sam szczyt.
Po południu zamierzaliśmy dotrzeć do schroniska nad Morskim Okiem, jednak pogoda pokrzyżowała nam plany. Mogliśmy za to trochę odpocząć i nabrać siły na kolejny dzień.


Drugiego dnia postanowiliśmy z samego rana dotrzeć na parking na Łysej Polanie, a następnie uderzyć na Morskie Oko, Czarny Staw pod Rysami i na Rysy. Tym razem pogoda dopisała. Ponieważ zmieniliśmy plany i startowaliśmy z kwatery, a nie ze schroniska mieliśmy ten komfort, że nie musieliśmy nosić wszystkiego ze sobą. Minus był taki, że musieliśmy najpierw pokonać 9km trasę nad Morskie Oko co zajęło nam trochę czasu. Na szczęście mieliśmy wystarczający zapas, żeby spokojnie wejść i zejść z Rys.
Było to moje pierwsze wejście na Rysy i zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Wiedziałam, że pod szczytem są łańcuchy, jednak na Giewoncie też są a wcale nie jest tam tak strasznie. Na Rysach również nie było strasznie. Łańcuchy bardzo mi się podobały, zwłaszcza podczas zejścia. Mały "kryzys wysokościowy" złapał mnie na szczycie. Na szczęście nie trwało to długo - chyba chodziło o to żeby się przez chwilkę oswoić z widokiem z góry.


Rysy zdobyte:)
Musiałam;)
Po kilku godzinach wędrówki, nogi dają o sobie znać. Zwłaszcza podczas schodzenia z gór. Ponieważ trochę gonił nas zachód słońca, nad Czarny Staw pod Rysami dotarliśmy w dość szybkim tempie. Po dotarciu nad Morskie Oko zaczęło się ściemniać, jednak stamtąd jest już prosta droga na parking. Mimo zapadających ciemności, dość sporo ludzi było jeszcze na szlaku - część osób (tak jak i my)  schodziła na parking, część wbijała się do schroniska. Po dwóch dniach spędzonych na chodzeniu po górach postanowiliśmy zrobić sobie dzień przerwy i jak przystało na prawdziwych turystów "zaliczyć największą atrakcję" Zakopanego - Krupówki;)


Chcieliśmy tylko zjeść obiad, a pani przyniosła nam identyfikatory;)
Nie mam pojęcia co fajnego jest w Krupówkach, jak dla mnie niewiele, żeby nie powiedzieć, że nic.
Trzeci dzień spędziliśmy dość leniwie. Krupówki szybko nas znudziły, więc postanowiliśmy wrócić do Kościeliska i tam poszukać atrakcji. Szkoda, że nie skorzystaliśmy z Wujka Google - na pewno podpowiedział by nam coś ciekawego. Tak czy inaczej postanowiliśmy pozwiedzać okolicę i tym sposobem trafiliśmy na drogę prowadzącą na Gubałówkę oraz na polanę, z której był świetny widok m.in. na Giewont i Kasprowy Wierch.

Na Kasprowym "odrobinkę" wiało
Ostatni dzień pobytu w Tatrach to wędrówka na Kasprowy Wierch, Świnicę i Zawrat. Plan był taki, żeby wjechać kolejką na Kasprowy, a następnie udać się na Świnicę, Zawrat i przejść kawałek Orlej Perci. Plan planem jednak kolejka pod kolejką sprawiła, że podjęliśmy decyzję, żeby na Kasprowy wejść a nie wjechać. Mogę sobie tylko wyobrazić myśli Krzyśka w pierwszych 30 minutach wędrówki w górę, jednak wolę ich nie znać. Wejście na Kasprowy znacznie opóźniło dotarcie na Świnicę. Do tego dostałam jakiegoś "górskiego kaca". Piłam jak smok. Teoretycznie dość duży zapas wody, szybko ubywał. Chyba zaczęło to Krzyska denerwować, bo zaczął się śmiać, że wypijam swoją porcję, jego porcję i jakbym mogła wypiłabym porcję jeszcze kogoś, gdyby była taka możliwość.
Wszystkie te okoliczności sprawiły, że na Orlą Perć zabrakło nam i czasu, i zapasu wody. Wiedziałam, że Krzyśkowi bardzo zależało na Orlej, jednak w takiej sytuacji podjęcie próby nie miało sensu. Z Zawratu do najbliższego zejścia z grani (Zamarłej Turni) było ok.1,5h. Stamtąd do Schroniska Murowaniec ok.2h. Ponieważ nie mieliśmy wcześniejszej rezerwacji w schronisku, a nie ma (niestety) możliwości przespania się na glebie, musieliśmy z powrotem wrócić na Kuźnice.

W drodze na Świnicę
Szlak z Kasprowego na Świnicę jest rewelacyjny. Zwłaszcza odcinek z łańcuchami. Ponieważ pogoda dopisała, a szlaki są dwukierunkowe to zaczęły tworzyć się kolejki. Zaczęłam się zastanawiać co tych wszystkich ludzi pcha tam do góry. Niby daleko od miejskich atrakcji, a jednak na wyciągnięcie ręki i dostępne dla każdego człowieka nasze Tatry kuszą i przyciągają turystów.

Świnica zdobyta:)
Wejście i zejście ze szczytu Świnicy nie było taki proste. Szlak z łańcuchami jest dwukierunkowy a ludzi na szlaku było dość sporo. Gdy część osób schodziło, na dole zaczęło robić się tłocznie. Odrobinę mnie to irytowało, ponieważ nie lubię tłumów. Do tego na pewnym odcinku trochę zabrakło mi wzrostu, jednak z pomocą Krzyśka udało mi się go pokonać. Niezależnie od wszystkiego, dla samych widoków warto było wejść na szczyt.

To też musiałam:)
Ze Świnicy ruszyliśmy na Zawrat. Na szlaku jest sporo miejsc z łańcuchami, uchwytami i świetnymi widokami:) Jednak i tutaj ruch był dość spory. Na szczęście w miarę udało nam się uniknąć czekania na łańcuchach. Z Zawratu powoli ruszyliśmy w stronę Schroniska Murowaniec. Baaardzo powoli. I tutaj są łańcuchy, więc trzeba iść pojedynczo. Szlak nie jest zbyt wymagający, jednak dla niektórych może być kłopotliwy (i był dla osoby schodzącej przed nami). Ponieważ po 3 dniach wędrówek trochę się naoglądaliśmy różnych "turystów" na szlakach, mieliśmy już do nich mały dystans. Czasami naprawdę dziwi mnie fakt, że ludzie nie są w stanie ocenić własnych sił i pchają się w miejsca, w których sobie zwyczajnie nie radzą. Albo pchają się w góry w np. w sandałach... zostawię to jednak bez komentarza. Człowiek uczy się przez całe życie, nie jest Alfą i Omegą, może czegoś nie wiedzieć, ale w dzisiejszych czasach zaczerpnięcie informacji choćby w internecie nie jest problemem.  Poza tym do gór trzeba mieć respekt.

 
Po zejściu z Zawratu zrobiliśmy sobie małą przerwę nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Woda w Gąsienicowym nie jest tak przejrzysta jak w Czarnym pod Rysami, ale to chyba dlatego, że większość turystów moczy sobie w nim nogi;) Po kilku godzinach wędrówki, zimna woda naprawdę jest zbawienna.

Big small foot:)
Największym problemem były stopy. Po kilku godzinach chodzenia po prostu puchły, a buty zaczęły się robić ciasne. Do tej pory nie miałam takiego problemu, ponieważ chodziłam w szerszych butach. Zaryzykowałam i na ten wyjazd zabrałam nowe buty (Krzysiek nie miał wyboru - innych nie miał). Mimo tego małego dyskomfortu sprawdziły się rewelacyjnie - zwłaszcza jeśli chodzi o przyczepność. Tak czy inaczej stopy dawały o sobie znać, a zimna woda działała kojąco;) Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w stronę schroniska a następnie niebieskim szlakiem na Kuźnice.
Co prawda nie udało nam się przejść Orlą Perć, jednak wyjazd uważam za udany. Nie można przejść wszystkiego na raz. Trzeba mieć po co wracać w nasze Tatry.
Mam nadzieję, że wrócę tam za rok. W końcu Orla nadal czeka.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Zmieszana z błotem - XI Bieg Katorżnika

Po dwóch edycjach zbierania doświadczeń w Biegu Katorżnika, mogę powiedzieć, że do trzeciego startu przygotowałam się całkiem nieźle - przynajmniej jeśli chodzi o sprzęt. Przygotowanie fizyczne zdobywałam jedynie na siłowni, więc w zasadzie z bieganiem miało to niewiele wspólnego.


W tym roku pogoda wyjątkowo dopisała, powiedziałabym, że nawet za bardzo. 30stopniowy upał dawał się we znaki. Plusem takiej pogody był niski stan wody w stawie - ciepłej i "pachnącej";) 

przed startem
Z BK zawsze mam tak, że na początku roku z wielką chęcią się na niego zapisuję, potem pół roku czekam na bieg zastanawiając się od czasu do czasu "po jaką cholerę ja to robię?". Jednak stając na linii startu nie mam najmniejszych wątpliwości - chcę brać w tym udział, chcę po raz kolejny pokonać własne słabości.

Jozin z Bazin
Zdecydowanie lepiej się czuję w biegach przełajowych - to nie tylko szybkość - to zdecydowanie coś więcej. Trzeba wiedzieć jak rozłożyć siły, jak sprawnie pokonać przeszkody. To taki sprawdzian swoich możliwości.

XI Bieg Katorżnika (jak i poprzednie edycje) był świetnie przygotowany. Ze względu na upał organizatorzy zadbali o odpowiednie nawodnienie uczestników. Dodatkowy punkt z wodą był jak zbawienie - po kilku kilometrach w upale człowiek ma pustynie w ustach.

Mimo suchego lata, organizatorzy zadbali także o odpowiednią ilość błotka na 12,5 km trasie.


Osobiście jestem zadowolona ze startu. Jak zawsze na trasie wydaje mi się, że pewne rzeczy można zrobić szybciej, jednak trzeba zostawić siły na finish, a w tym roku wyjątkowo dał mi popalić. I wcale nie chodzi o to, że tym razem końcówka była jakoś wyjątkowo trudna - w zasadzie co roku wygląda podobnie - ale upał dawał się we znaki.


Moim największym problemem, przy tego typu biegach są skurcze łydek. Póki się poruszam jest ok. Gorzej jeśli muszę się zatrzymać, a niestety czasami trzeba np. w miejscach, gdzie trasa jest na tyle wąska, że trzeba iść gęsiego. Czasami człowiek się zwyczajnie potknie. Najlepszym rozwiązaniem w takiej sytuacji jest zaciśnięcie zębów i kontynuacja biegu. Stanie w miejscu i próba rozmasowania mięśni to tylko strata czasu.
W tym roku 12,5km trasę pokonałam w czasie 03:09:52 co dało mi 47 miejsce (na 145) w swojej kategorii.

zasłużona podkowa:)
Ponieważ kilka osób pytało mnie jak przygotować się do Katorżnika, a ja nie zawsze miałam możliwość dopisać - za co serdecznie przepraszam (nie wynikało to z niechęci tylko z braku czasu). W związku z tym postanowiłam napisać kilka wskazówek dla początkujących. Osobiście uważam, że każdy ma własny sposób na Katorżnika, jednak mam nadzieję, że chociaż w niewielkim stopniu pomogę początkującym.

Gdy po raz pierwszy startowałam w BK nie bardzo wiedziałam na co się piszę. Niby jakieś wskazówki dawał mi brat, który od lat startuje w BK, jednak dla niego sprawa była prosta - stajesz na linii startu i biegniesz.
Pomyślałam, że lepiej wystartować w odzieży technicznej niż w zwykłej bawełnie, która pochłania wodę i błoto przez co staje się ciężka ("zasadę" tę złamałam w tym roku startując w "Małej Mi"). Startując pierwszy raz miałam na sobie getry za kolana i buty owinięte taśmą. Niby ok - butów nie zgubiłam, chociaż raz noga utknęła mi w błocie do kolana, jednak taśma pod butem się ślizga i po dłuższym przebywaniu w wodzie zwyczajnie się odkleja. W tym roku zrezygnowałam z taśmy -  po prostu mocno zawiązałam sznurowadła na pęk (metoda zdała examin).
Kolejną rzeczą, którą zmieniłam po pierwszym starcie był sposób ochrony łydek. Za pierwszym razem moje nogi wyglądały jak.... katorżnik;) W tym roku do getrów za kolana założyłam wysokie, obcisłe skarpety. Również zdały examin.
Moim obowiązkowym wyposażeniem są też rękawiczki. Niby drobny element, jednak się przydaje, chociażby do torowania drogi w tatarakach.

Nie będę opisywać trasy - w Internecie można znaleźć całą masę filmików z Katorżnika - koń jaki jest każdy widzi;)

Mam nadzieję, że chociaż trochę te informacje pomogą osobom przymierzającym się do startu w Biegu Katorżnika.

czwartek, 11 czerwca 2015

II Cross Błędowa

Czas nadrobić zaległości:) II Cross Błędowa już za mną. W tym roku czas nieco gorszy od zeszłorocznego, jednak biorąc pod uwagę fakt, że był to mój drugi start w tym roku to i tak poszło mi całkiem nieźle. Tak jak w poprzedniej edycji na trasie czekał na zawodników piach, błoto i przeprawa przez rzekę. Z tych trzech rzeczy najbardziej we znaki dawał się piasek. Na szczęście nowe buty zdały egzamin i świetnie się sprawdziły poza asfaltem.

przed startem
Stając na linii startu niczego się nie spodziewałam. Nie myślałam o pobiciu rekordu, lecz raczej o dobrej zabawie. Oczywiście duch rywalizacji jest ważny, bo po to się startuje w zawodach, żeby się sprawdzić, ale z doświadczenia wiem, że jeśli się na coś za bardzo nastawie to niekoniecznie udaje mi się to osiągnąć. A tak jeśli mi się uda to na mecie czeka na mnie miła niespodzianka.
Pierwsze kilometry to błoto i piasek. Do tego żar z nieba dawał się we znaki. Na szczęście nie było, aż tak upalnie jak na 7Biegu Częstochowskim. Najgorsze były odcinki gdzie trzeba było biec po piasku w pełnym słońcu. W zasadzie pierwsze 5km były dla mnie najtrudniejsze. Co prawda miałam pewną grupkę biegaczy w zasięgu wzroku, jednak dogonienie ich nie było łatwe.
Jak zawsze "zbawienie" przyszło na 5km - punkt wodny zawsze działa na mnie dopingująco. Odświeża umysł i pobudza do walki. Złapałam swój rytm, który utrzymałam do końca biegu.
W porównaniu z 7 BC dobiegłam do mety w całkiem dobrej kondycji. Jak to określił Kris wyglądałam całkiem normalnie w porównaniu z Biegiem Częstochowskim, gdzie wyglądałam jakbym miała zaraz zejść...

z pozdrowieniami dla "Pogromców"
Wyniki końcowe: CZAS: 01:04:17, KATEGORIA: OPEN: 114/147, KOBIETY: 14/34, K30:8/17
Krisowi dziękuję za wsparcie i cierpliwość do mojego marudzenia:)
Organizacja imprezy świetna. Czekam na kolejną edycję:)

niedziela, 12 kwietnia 2015

7Bieg Częstochowski, czyli running reaktywacja

Miniony rok był dość intensywny pod względem biegowym. Starty, treningi - trochę się tego nazbierało. Od listopada niestety "siedzę na dupie", no może nie dosłownie, ale pod względem biegowym treningi na siłowni się nie liczą.
Tak czy inaczej postanowiłam spróbować swych sił w 7Biegu Częstochowskim. Po części po to żeby się sprawdzić, po części po to żeby mieć motywację do powrotu do biegania.
Po niemal 5miesiącach przerwy nie biega się łatwo. Treningi na siłowni oczywiście przygotują mięśnie do wysiłku, jednak to nie to samo. 

Ja i mój SUPPORT przed startem:)
DZIĘKI CHŁOPAKI
Zapomniałam już jakie psikusy potrafi mi spłatać organizm. Szybko jednak mi o tym przypomniał. Najważniejsze było pozwolić nogom robić swoje i skupić się na oddechu. Początek biegu jak zawsze jest w miarę łatwy, dopiero później zaczynają się schody. 

Przed startem
Pierwsze 2km były całkiem łatwe. Schody zaczęły się kawałek dalej za Rynkiem Wieluńskim, na podbiegu pod klasztor jasnogórski. Sam podbieg jest wyzwaniem. Do tego dochodzi rywalizacja, warunki pogodowe i zaczyna robić się trudno. Myśli się wtedy tylko o tym, żeby znaleźć się już na szczycie, bo... potem będzie z górki:) Już na 4km wiedziałam, że czas na półmetku nie będzie powalający, miałam jednak nadzieję, że kończąc bieg nie przekroczę granicy 1godziny.

Przekraczając linię mety
(brawa dla fotografa-ujęcie bezcenne)
Drugie okrążenie to powtórka z rozrywki. Wiedziałam, że nie będzie łatwo złamać bariery 1godz. Jakoś tak nogom i głowie było nie po drodze. Nogi mówiły "pozwól nam zrobić swoje", a zaraz potem głowa odzywała się z hasłem "chyba żartujesz".


W porównaniu z poprzednim rokiem 7BC mnie zmiażdżył. A w zasadzie pokonał mnie własny organizm. 
Ostatecznie do mety dobiegłam:) w limicie czasu się zmieściłam:) rekordu nie pobiłam:( godziny nie złamałam:( 

jednak dostałam motywator:)
Wyniki końcowe: czas:01.00.10, OPEN: 861, KOBIETY: 111, KAT. WIEKOWA: 50


Sam udział w 7BC był świetną zabawą, chociaż pod względem wyniku niestety porażka. No cóż bywa i tak.