jak daleko nogi poniosą...

jak daleko nogi poniosą...

piątek, 13 grudnia 2013

"Czasem trzeba długo iść żeby dojść do siebie"

Czasem trzeba długo siedzieć żeby móc wstać i iść. Po Maratonie Komandosa nogi delikatnie odmówiły mi posłuszeństwa :( i wcale nie chodzi o zakwasy. Niestety nie mam cudownych stóp i potrafią mnie obetrzeć nawet sandały. Magnumy były bardziej brutalne i zrobiły z mych stóp delikatny tatar;P (zresztą do tej pory mam fioletowe paznokcie, ale przynajmniej mogę założyć buty:) ). I choć umysł wysyłał sygnał "idź" - nogi go ignorowały. Nie miałam wyboru musiałam odpuścić treningi na dwa tygodnie. Cholernie długie dwa tygodnie. Już po kilku dniach czułam, że dostaję płaskodupia, ale cóż mogłam zrobić? Maści, smarowidła i powidła poszły w ruch, ale na zagojenie ran potrzeba czasu. Na szczęście już go trochę minęło i mogę powrócić na treningi:) Już się nie mogę doczekać. A tymczasem wspomnienia czasów studenckich:)

z pozdrowieniami dla "Leśnika"

niedziela, 1 grudnia 2013

Wielki Szlem zdobyty - X Maraton Komandosa 30.11.2013 r.

Po Katorżniku i Biegu o Nóż Komandosa przyszedł czas na Maraton Komandosa. Mój pierwszy maraton. Czy ostatni? Tego nie wiem. Póki co moje ciało musi dojść do siebie:) Według suuntacza nastąpi to za jakieś 114 godzin... Tyle pokazywał 4 godziny po biegu. Ale od początku:)
Po Katorżniku i Nożu Komandosa miałam szansę na ukończenie wielkiego lublinieckiego szlema biegowego, w skład którego wchodzi: Bieg Katorżnika, Bieg o Nóż Komandosa i Maraton Komandosa. A skoro ukończyłam już dwa pierwsze biegi to postanowiłam spróbować swych sił w maratonie. Bieg nie należy do łatwych - już sam dystans jest wyzwaniem (42,195 km), zwłaszcza jeśli ktoś dopiero zaczyna przygodę z bieganiem. Dodając do tego limit czasowy 7godzin, pełne umundurowanie, buty wojskowe i plecak o wadze 10 kg na całej trasie - robi się jeszcze trudniej. Nogi mam w miarę mocne i o nie najmniej się martwiłam. Musiałam jednak wzmocnić plecy i ramiona. Dużo dały mi treningi siatkarskie (dzięki Pawłowi za trening siłowy - bez wątpienia się przydał).

około 20 kilometra
Ponieważ nie miałam żadnego doświadczenia w maratonach, nie spodziewałam się cudów. Moim celem było ukończenie maratonu i zmieszczenie się w limicie czasu. Trasa wiodła leśnymi ścieżkami oraz asfaltem. Dwa okrążenia po 21 km.

na trasie
Pierwsze okrążenie było w miarę łatwe. Niestety moje stopy, nie przyzwyczajone do butów wojskowych, dawały się we znaki. Około 10 km czułam, że mam już odciski. Wizja nóg po kolejnych 30 kilometrach zmusiła mnie do zatrzymania i oklejenia odcisków plastrami, co troszeczkę zmniejszyło ból. 21 kilometrów pokonałam w czasie 3:09:17 (415 miejsce). Na półmetku dostępna była kawa, herbata, napoje izotoniczne. Po kilku łykach gorącej herbaty, mój organizm trochę "odżył", więc nie było na co czekać. Trzeba było biec dalej. Drugie okrążenie zaczęło się łatwo. Przez pierwsze 5 km byłam w stanie truchtać. Wiedziałam, że jeśli chcę ukończyć maraton w czasie muszę się postarać. Liczyłam się z tym, że drugie okrążenie pójdzie mi wolniej. Z każdym kilometrem zmęczenie było większe. Poza tym plecy zaczynały dawać o sobie znać. Około 27km miałam ochotę pozbyć się ciężkiego plecaka. Z pomocą przyszedł... nurofen:) Nogi też pomału zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Zrezygnowałam więc z biegu i zaczęłam maszerować. Tempo około 10min na 1km okazało się dobre. Wiedziałam, że jestem ostatnia z dziewczyn, ale to się zupełnie dla mnie nie liczyło. Maraton to walka samym z sobą, z własnymi słabościami. Sprawdzian swoich możliwości. Sprawdzian, który uczy pokory. 

na mecie
Na pierwszym okrążeniu wiele osób mnie wyprzedzało. Na drugim ja wyprzedzałam osoby, które walczyły o każdy krok. Nie wszyscy startujący ukończyli maraton. Bardzo się cieszę, że udało mi się ukończyć bieg i zmieścić w czasie. Ostatecznie zajęłam 406 miejsce (19 wśród kobiet) z czasem 6:46:03 (już po rozdaniu dyplomów okazało się, że zajęłam 405 miejsce, ale nie ma to większego znaczenia). Byłam jedyną kobietą strażak biorącą udział w maratonie.

Pamiątkowy dyplom i statuetka X Maratonu Komandosa

trofeum za wielki szlem;P
Ukończenie Maratonu Komandosa pozwoliło mi zdobyć wielkiego szlema - jako jedynej kobiecie w tym roku. Nie było łatwo, ale sukces cieszy. Teraz tylko muszę dojść do siebie - niestety nogi odmawiają współpracy. Nie tylko zakwasy, ale także zdarte pięty i odciski na palcach powodują, że ruszam się jak mucha w smole (delikatnie mówiąc). Mniej dają się we znaki plecy, chociaż to one najbardziej dokuczały w czasie maratonu.

Kolejny cel? Jeszcze nie myślę. Póki co to: odpoczynek, odpoczynek, odpoczynek:)

poniedziałek, 25 listopada 2013

Kilka kilogramów temu... Wisła, Ustroń - wspomnienia

Hu hu ha... Mikołaj nie śpi;) pomału szykuje sobie drogę pod sanie. A mój rowerek zapada w zimowy sen - jakoś nie przepadam za pedałowaniem w śniegu - do zabaw śniegowych zdecydowanie wolę narty. Naszło mnie za to na wspomnienia poprzednich wypraw rowerowych. Było ich sporo, jednak najlepiej wspominam kilkudniowy wypad do Wisły i Ustronia. Mój "osiołek" nie był jeszcze stuningowany, ale spisał się rewelacyjnie. Nie pamiętam, który dokładnie był to rok, ale wydaje mi się, że 2007. Z ciuchów rowerowych posiadałam co najwyżej za dużą koszulkę i rękawiczki:) ale przecież od czegoś trzeba było zacząć. Swoją drogą te rękawiczki kupiłam za śmieszną cenę w supermarkecie i nadal mi służą. Jedynie kolory "delikatnie" wyblakły;) Niestety jeszcze nie prowadziłam wtedy dziennika rowerowego, a że pamięć mam dobrą, ale krótką to nie pamiętam kolejności podjazdów.

W drodze na Czantorię
Jako pierwsza najprawdopodobniej zdobyta została Czantoria. Podjazd nie był łatwy, a na pewnym odcinku trzeba było podchodzić - zbyt luźne kamienie, mocne nachylenie, a do tego brak doświadczenia jazdy w górach - dawało się we znaki. Nie było łatwo, ale szczyt został zdobyty.
Równica
Na zdjęciu być może tego nie widać, ale miejscami mgła była gęsta jak mleko. To jednak nie był koniec przygód. Luźne kamienie i mgła to nic w porównaniu z błotkiem na zjeździe.

Było przyjemnie, zwłaszcza miejscami, gdzie las był tak gęsty, że trudno było przedzierać się między drzewami (zwłaszcza z rowerem), a błotko na leśnej ścieżce było duuuże...
Po błotnej kąpieli kolejnym szczytem była Równica. Podjazd morderczy. Długi i kręty. Zjazd niestety żaden, ponieważ szlak prowadził drugą, łagodniejszą stroną góry.




Podjazd pod Zamek Prezydencki

Na Równicę jeszcze wróciłam - tym razem, żeby z niej zjechać:) Nie wiem czy swój rekord prędkości pobiłam, ale wrażenia ze zjazdu były bezcenne. Następny cel to Zamek Prezydencki w Wiśle, a zatem znów pod górę - w myśl zasady: jeżeli szlak idzie pod górę to znaczy, że jedzie się w dobrym kierunku:) 


Krowa-Łakomczucha
Wyjazd do Wisły i Ustronia był moim pierwszym wyjazdem rowerowym w góry. Wiele mnie nauczył. Przede wszystkim jak rozłożyć siły podczas trudnych podjazdów i jak bezpiecznie zjechać ze stromych zboczy. Teraz zapewne te kilka dni w górach wyglądałyby zupełnie inaczej - podjazdy nie byłyby takie straszne, a zjazdy bardziej by cieszyły. Jednak gdzieś i kiedyś trzeba nabrać doświadczenia.


wtorek, 19 listopada 2013

Segway

Swego czasu miałam okazję pojeździć na segway'u. Czym jest segway? Dwukołowy, dwuśladowy pojazd przypominający troszeczkę zwykły wózek ręczny. Sam konstruktor pojazdu określił go jako “pierwszy w historii samobalansujący się środek osobistego transportu”. Samobalansujący, ponieważ chcąc jechać wystarczy się pochylić do przodu lub do tyłu. Bez obawy nie przewrócimy się na twarz ani nie klapniemy na cztery litery. Pojazd nam na to nie pozwoli. Po prostu zacznie się poruszać. Cały sposób działania segway’a można znaleźć na Internecie, więc nie będę się tu zagłębiać w dane techniczne. Prędkość jaką może rozwinąć pojazd to ok. 20km/h. Istnieje wiele rodzajów segway’ów: można się nim poruszać po mieście, w terenie, na polu golfowym. Dostępne akcesoria sprawiają, że segway przetransportuje z miejsca na miejsce nie tylko nas, ale również mały bagaż.

 Gdybym miała jeszcze okazję pojeździć na segway'u na pewno bym skorzystała. Zabawa świetna. Niestety sprzęt nie jest tani, ale być może z czasem stanie się bardziej dostępny dla zwykłego człowieka.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Wszystko się może zdarzyć...Ellie Goulding - Anything Could Happen (Acoustic)


+30 °C - Żywiec

Wakacje i trochę wolnego czasu sprzyja aktywności fizycznej. Mniej więcej w połowie wakacji udało mi się wyjechać z rowerkiem nad Jezioro Żywieckie. Klimat miejsca dość specyficzny: niby góry, a jednak człowiek się czuł jakby był na Mazurach;) 


Jezioro Żywieckie
Pogoda dopisywała, aż za bardzo. O ile rano jazda na rowerze dawała przyjemność, tak w południe stawała się katorgą. W górach jeździ się zupełnie inaczej niż po równinach. Ostre podjazdy, luźne kamienie i żar z nieba to wymagająca kochanka. Oczywiście chodzi o to żeby pokonać własne słabości i mieć z tego frajdę, chociaż nie zawsze jest to takie proste. Podjazd pod Górę Żar to pikuś w porównaniu z tym co było potem.

Na Górze Żar
Żar lał się z nieba i to bardzo. Nie było na mnie suchej nitki. Podjazd pod kolejne wzniesienie nie był łatwy. Nie wiem przez ile kilometrów ciągnęła się ta droga, ale nie było na niej miejsca płaskiego. Totalna równia pochyła. Do tego prawie pozbawiona cienia. Nie było łatwo, ale każda góra ma swój szczyt:) a skoro szczyt to powinno być też z górki... Jednak "z górki" a "z górki" to dwie różne rzeczy... droga przez las, po ścince, a do tego luźne kamienie to nie teren dla mojego "osiołka". Frustrujące! Ale właśnie takie są góry. Trochę się jedzie, trochę się idzie. Bywa ciężko, ale ostatecznie jest satysfakcja kiedy dotrze się już do celu:)

Spotkanie po latach

Dziewięć lat po maturze w końcu udało nam się spotkać:) W zasadzie dzięki Marcie, która stwierdziła, że czas najwyższy odświeżyć znajomości. Co prawda nie udało nam się spotkać w pełnym gronie, ale i tak frekwencja była dobra:)


Dzięki ekipie za spotkanie. Nic się nie zmieniliście:) Mam nadzieję, że spotkamy się znowu:)