jak daleko nogi poniosą...

jak daleko nogi poniosą...

środa, 30 września 2015

Duża, mała stopa - czyli Księciunio i Słoneczko na szlakach

Góry moje góry... to chyba jedyne miejsce na ziemi, gdzie czuję się jak w domu, a nawet lepiej niż w domu - bo jadąc w góry wszystkie obowiązki i problemy zostawiam w domu. Góry to miejsce, gdzie ładuję akumulatory, gdzie nie myślę o problemach, obowiązkach i gdzie odnajduję równowagę duchową. TAM się po prostu inaczej myśli, albo raczej się nie myśli, tam się przeżywa.
Tym razem propozycja wyjazdu w polskie Tatry padła ze strony Krzyśka. Plan był ambitny - cztero-, pięciodniowy wypad w Tatry - wejście na Giewont, Rysy, potem z Kasprowego na Świnicę, Zawrat i Orla Perć. Trudno było się na to nie skusić.
Ponieważ termin wyjazdu trochę się pozmieniał, a co się planuje nie zawsze wychodzi, w związku z tym można powiedzieć, że tegoroczny wyjazd był wielką improwizacją.
Dla Krzyśka był to pierwszy wypad w Tatry, więc trzeba było go zaopatrzyć w sprzęt, a zakupy z nim to prawdziwa przeprawa. W ciągu jednego dnia zakupów udało nam się kupić (!) buty i plecak (który i tak ostatecznie został wymieniony na inny). To i tak sukces biorąc pod uwagę Krzyśka sposób robienia zakupów - a wygląda to mniej więcej tak:
K: który?
E: ten jest praktyczny
K: ale ten jest czerwony
E: ale ten ma lepszy system nośny
K: ale ten jest czerwony... :P
Tak czy inaczej nie było wcale tak źle - po dwóch/trzech wypadach do sklepów sportowych mieliśmy już wszystko co niezbędne.
Miałam "małe" obawy jak nowicjusz poradzi sobie na szlaku, tym bardziej, że od razu planował uderzyć na dach Polski. Muszę jednak przyznać, że okazał się dobrym towarzyszem. Co się działo w jego głowie, nie mam pojęcia, ale miał jasno określone cele i odpowiednie nastawienie (a przede wszystkim nie marudził).

Pierwszy dzień to aklimatyzacja na Giewoncie. Krzysiek upierał się na Rysy, ale udało mi się go namówić, żeby w pierwszej kolejności uderzyć na "coś mniejszego".
Pogoda trochę spłatała nam figla. Plan był prosty - wyjść na szlak ok 4 rano i wejść na Giewont zanim turyści zdążą wstać. Niestety w nocy zaczęło dość mocno wiać, co zniechęcało do wyjścia w góry. Podjęliśmy jednak decyzję, że spróbujemy wejść na szczyt, ewentualnie zawrócimy jeśli będzie załamanie pogody. Ruszyliśmy z godzinnym opóźnieniem, co wcale nie było takie złe. Po pierwsze trochę mniej wiało, po drugie było już widno. Wybraliśmy niebieski szlak prowadzący z Kalatówek. Początkowo łatwe podejście zamienia się z czasem w kamienne schody, które ciągną się w nieskończoność. Nie ma to dla mnie większego znaczenia. Każde wyjście w góry jest dla mnie odpoczynkiem, oczyszczaniem umysłu i ładowaniem akumulatorów. Tym razem jednak wejście i zejście dało mi trochę popalić. Po nieprzespanej nocy i jakby nie było wysiłku, po dotarciu na pole namiotowe po prostu zgasłam.

Na górze wiało tak mocno, że trudno było oddychać, jednak i tak było warto wejść na sam szczyt.
Po południu zamierzaliśmy dotrzeć do schroniska nad Morskim Okiem, jednak pogoda pokrzyżowała nam plany. Mogliśmy za to trochę odpocząć i nabrać siły na kolejny dzień.


Drugiego dnia postanowiliśmy z samego rana dotrzeć na parking na Łysej Polanie, a następnie uderzyć na Morskie Oko, Czarny Staw pod Rysami i na Rysy. Tym razem pogoda dopisała. Ponieważ zmieniliśmy plany i startowaliśmy z kwatery, a nie ze schroniska mieliśmy ten komfort, że nie musieliśmy nosić wszystkiego ze sobą. Minus był taki, że musieliśmy najpierw pokonać 9km trasę nad Morskie Oko co zajęło nam trochę czasu. Na szczęście mieliśmy wystarczający zapas, żeby spokojnie wejść i zejść z Rys.
Było to moje pierwsze wejście na Rysy i zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Wiedziałam, że pod szczytem są łańcuchy, jednak na Giewoncie też są a wcale nie jest tam tak strasznie. Na Rysach również nie było strasznie. Łańcuchy bardzo mi się podobały, zwłaszcza podczas zejścia. Mały "kryzys wysokościowy" złapał mnie na szczycie. Na szczęście nie trwało to długo - chyba chodziło o to żeby się przez chwilkę oswoić z widokiem z góry.


Rysy zdobyte:)
Musiałam;)
Po kilku godzinach wędrówki, nogi dają o sobie znać. Zwłaszcza podczas schodzenia z gór. Ponieważ trochę gonił nas zachód słońca, nad Czarny Staw pod Rysami dotarliśmy w dość szybkim tempie. Po dotarciu nad Morskie Oko zaczęło się ściemniać, jednak stamtąd jest już prosta droga na parking. Mimo zapadających ciemności, dość sporo ludzi było jeszcze na szlaku - część osób (tak jak i my)  schodziła na parking, część wbijała się do schroniska. Po dwóch dniach spędzonych na chodzeniu po górach postanowiliśmy zrobić sobie dzień przerwy i jak przystało na prawdziwych turystów "zaliczyć największą atrakcję" Zakopanego - Krupówki;)


Chcieliśmy tylko zjeść obiad, a pani przyniosła nam identyfikatory;)
Nie mam pojęcia co fajnego jest w Krupówkach, jak dla mnie niewiele, żeby nie powiedzieć, że nic.
Trzeci dzień spędziliśmy dość leniwie. Krupówki szybko nas znudziły, więc postanowiliśmy wrócić do Kościeliska i tam poszukać atrakcji. Szkoda, że nie skorzystaliśmy z Wujka Google - na pewno podpowiedział by nam coś ciekawego. Tak czy inaczej postanowiliśmy pozwiedzać okolicę i tym sposobem trafiliśmy na drogę prowadzącą na Gubałówkę oraz na polanę, z której był świetny widok m.in. na Giewont i Kasprowy Wierch.

Na Kasprowym "odrobinkę" wiało
Ostatni dzień pobytu w Tatrach to wędrówka na Kasprowy Wierch, Świnicę i Zawrat. Plan był taki, żeby wjechać kolejką na Kasprowy, a następnie udać się na Świnicę, Zawrat i przejść kawałek Orlej Perci. Plan planem jednak kolejka pod kolejką sprawiła, że podjęliśmy decyzję, żeby na Kasprowy wejść a nie wjechać. Mogę sobie tylko wyobrazić myśli Krzyśka w pierwszych 30 minutach wędrówki w górę, jednak wolę ich nie znać. Wejście na Kasprowy znacznie opóźniło dotarcie na Świnicę. Do tego dostałam jakiegoś "górskiego kaca". Piłam jak smok. Teoretycznie dość duży zapas wody, szybko ubywał. Chyba zaczęło to Krzyska denerwować, bo zaczął się śmiać, że wypijam swoją porcję, jego porcję i jakbym mogła wypiłabym porcję jeszcze kogoś, gdyby była taka możliwość.
Wszystkie te okoliczności sprawiły, że na Orlą Perć zabrakło nam i czasu, i zapasu wody. Wiedziałam, że Krzyśkowi bardzo zależało na Orlej, jednak w takiej sytuacji podjęcie próby nie miało sensu. Z Zawratu do najbliższego zejścia z grani (Zamarłej Turni) było ok.1,5h. Stamtąd do Schroniska Murowaniec ok.2h. Ponieważ nie mieliśmy wcześniejszej rezerwacji w schronisku, a nie ma (niestety) możliwości przespania się na glebie, musieliśmy z powrotem wrócić na Kuźnice.

W drodze na Świnicę
Szlak z Kasprowego na Świnicę jest rewelacyjny. Zwłaszcza odcinek z łańcuchami. Ponieważ pogoda dopisała, a szlaki są dwukierunkowe to zaczęły tworzyć się kolejki. Zaczęłam się zastanawiać co tych wszystkich ludzi pcha tam do góry. Niby daleko od miejskich atrakcji, a jednak na wyciągnięcie ręki i dostępne dla każdego człowieka nasze Tatry kuszą i przyciągają turystów.

Świnica zdobyta:)
Wejście i zejście ze szczytu Świnicy nie było taki proste. Szlak z łańcuchami jest dwukierunkowy a ludzi na szlaku było dość sporo. Gdy część osób schodziło, na dole zaczęło robić się tłocznie. Odrobinę mnie to irytowało, ponieważ nie lubię tłumów. Do tego na pewnym odcinku trochę zabrakło mi wzrostu, jednak z pomocą Krzyśka udało mi się go pokonać. Niezależnie od wszystkiego, dla samych widoków warto było wejść na szczyt.

To też musiałam:)
Ze Świnicy ruszyliśmy na Zawrat. Na szlaku jest sporo miejsc z łańcuchami, uchwytami i świetnymi widokami:) Jednak i tutaj ruch był dość spory. Na szczęście w miarę udało nam się uniknąć czekania na łańcuchach. Z Zawratu powoli ruszyliśmy w stronę Schroniska Murowaniec. Baaardzo powoli. I tutaj są łańcuchy, więc trzeba iść pojedynczo. Szlak nie jest zbyt wymagający, jednak dla niektórych może być kłopotliwy (i był dla osoby schodzącej przed nami). Ponieważ po 3 dniach wędrówek trochę się naoglądaliśmy różnych "turystów" na szlakach, mieliśmy już do nich mały dystans. Czasami naprawdę dziwi mnie fakt, że ludzie nie są w stanie ocenić własnych sił i pchają się w miejsca, w których sobie zwyczajnie nie radzą. Albo pchają się w góry w np. w sandałach... zostawię to jednak bez komentarza. Człowiek uczy się przez całe życie, nie jest Alfą i Omegą, może czegoś nie wiedzieć, ale w dzisiejszych czasach zaczerpnięcie informacji choćby w internecie nie jest problemem.  Poza tym do gór trzeba mieć respekt.

 
Po zejściu z Zawratu zrobiliśmy sobie małą przerwę nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Woda w Gąsienicowym nie jest tak przejrzysta jak w Czarnym pod Rysami, ale to chyba dlatego, że większość turystów moczy sobie w nim nogi;) Po kilku godzinach wędrówki, zimna woda naprawdę jest zbawienna.

Big small foot:)
Największym problemem były stopy. Po kilku godzinach chodzenia po prostu puchły, a buty zaczęły się robić ciasne. Do tej pory nie miałam takiego problemu, ponieważ chodziłam w szerszych butach. Zaryzykowałam i na ten wyjazd zabrałam nowe buty (Krzysiek nie miał wyboru - innych nie miał). Mimo tego małego dyskomfortu sprawdziły się rewelacyjnie - zwłaszcza jeśli chodzi o przyczepność. Tak czy inaczej stopy dawały o sobie znać, a zimna woda działała kojąco;) Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w stronę schroniska a następnie niebieskim szlakiem na Kuźnice.
Co prawda nie udało nam się przejść Orlą Perć, jednak wyjazd uważam za udany. Nie można przejść wszystkiego na raz. Trzeba mieć po co wracać w nasze Tatry.
Mam nadzieję, że wrócę tam za rok. W końcu Orla nadal czeka.